Posted on

Kolejna wycieczka przed nami. Tym razem jest to Azja… pragniemy zobaczyć inny kontynent i odkryć, jak różni się kulturowo od naszej Europy. Jesteśmy podekscytowani, a jednocześnie pełni obaw. Z rezerwacją biletów i hoteli nie było problemu, raczej przeraża nas, że może być niebezpiecznie i inaczej, niż u nas… Azja na własną rękę to wyzwanie zdecydowanie, jeśli chce się zobaczyć kilka krajów. Oprócz Tajlandii pragniemy również odwiedzić Singapur, Malezję i Malediwy (które zostawiamy, jako wisienka na torcie). Ekscytacja nie zna granic… lecimy odwiedzić odległe kraje…

28.09

Jedziemy na lotnisko w Londynie (Heathrow). Mamy wylot o 15:00. Lecimy liniami Sri Lankan, przy czym przesiadka jest w Colombo (Sri Lanka) o 6:15, a w Bangkoku mamy być na 12:15. Wszystko przebiega zgodnie z planem, tylko ten korek na Heathrow nas zastanawia. W życiu nie widzieliśmy tylu wylatujących samolotów prawie jednocześnie. Mimo korku wylatujemy o czasie. Lot jest spokojny, a stewardessy skąpo ubrane (tzn. mają przód zasłonięty, a trochę odkrytych pleców) „tańczą” pokazując zasady bezpieczeństwa. Przed wylotem do Colombo wszystko jest europejskie – ludzie wyglądają po europejsku, jednak po wylądowaniu wszystko się zmienia. Wyznawcy innych religii rzucają się w oczy, a może to raczej my się wyróżniamy. W Colombo czekamy kilka godzin, niestety nie mamy możliwości zwiedzić czegoś dodatkowo, oprócz lotniska. Trudno – może kiedyś wrócimy na Sri Lankę. Czas leci błyskawicznie i za moment stoimy w kolejce do samolotu lecącego w kierunku Bangkoku. Zdecydowanie rzucamy się w oczy, ale to nas nie przeraża. Przed nami jest wizja przygody, która nie zdarza się codziennie.

29/08

Lądujemy na lotnisku w Bangkoku, na którym musimy wykupić wizy turystyczne. Czekamy w kolejce odpraw i do wiz. Tu dostajemy pierwszą pieczątkę do naszych paszportów – w końcu będzie się czym pochwalić. Po otrzymaniu wiz udajemy się do punktu informacyjnego z zapytaniem, jak możemy dostać się do naszego hotelu Aetas Bangkok. Proponują nam shuttle bus – czyli wspólny bus, który wszystkich dowozi w wybrane miejsca. Jest on zdecydowanie tańszy od taxi. Zatrzymujemy się w hotelu 5*, z uwagi na cenę (około 170 zł/ noc). Nigdy nie spaliśmy w hotelu 5*, a tu mamy taką możliwość za niewielkie pieniądze. Trochę nas to krępuje, ponieważ nigdy nie mieliśmy do czynienia z podobnym luksusem, a i pani przy recepcji chce zanosić nasze ciężkie plecaki na górę. Wiemy, że jest to w ramach usługi, ale nie pozwalamy niskiej i drobnej Tajce nosić nasze bagaże. Trochę wygląda to jak przepychanka przy recepcji, ale w końcu mamy nasze plecaki przy sobie. Hotel jest niesamowity i zdecydowanie godny polecenia. Trochę czujemy się nieswojo w tych luksusach. Mamy szczęście zająć apartament na wyższym piętrze, z którego widok jest niesamowity. Zachwycamy się jak dzieci pokojem, łazienką (z wanny można oglądać telewizję i panoramę miasta) i miejscem do spania. W końcu to 5*, na które zdecydowanie zasługują. Po przyjeździe do hotelu mamy problem z aklimatyzacją, z powodu różnicy czasowej. Chwilę odpoczywamy w klimatyzowanych wnętrzach, a następnie ruszamy na miasto.

Po chwili (pół godziny odpoczynku ruszamy na miasto). Wszystko nas zachwyca i zaskakuje, nawet taxi motorowe – gdzie kierowca skutera, bądź motoru wiezie pasażera bokiem. Zjawiskowe, ale nigdy się na to nie zdecydowaliśmy. Pewnie dlatego, że jest nas dwójka, a oni przewożą tylko pojedyncze osoby. Nie chcemy się rozdzielać.

Należy dodać, że wycieczka ta jest spontaniczna i rezerwowana z miesięcznym tylko wyprzedzeniem. Miała być Portugalia lub Kuba, jednak postanowiliśmy zobaczyć Azję. Ze względu na szybką decyzję kierunku wyjazdu nie mieliśmy możliwości otrzymania szczepień. Harmonogram wycieczki jest napięty, więc nie mamy chęci próbować street food, nad czym ubolewany (nie posiadamy szczepień). Część wycieczki obejmuje 4 kraje: Tajlandia, Singapur, Malezja i Malediwy. Nie możemy sobie pozwolić na jakiekolwiek przestoje, bo samoloty i hotele nie poczekają. Musimy być na czas, pomimo nawet nagłych przestrojów żołądków, jeśli by była taka konieczność. Nie bierzemy tego nawet pod uwagę. Wygłupem jest spacer z hotelu po pobliskich ulicach i zakupienie kawy mrożonej ze Starbacks’a. Zdajemy sobie sprawę dopiero po wypiciu. Spacer po Bangkoku nas odpręża. Po zachłyśnięciu się atmosferą około 23ciej wracamy do klimatyzowanego hotelu. Na zewnątrz w nocy jest około 35 stopni i około 70% wilgotności. We wrześniu nie mielibyśmy możliwości cieszyć się w Anglii czy też w Polsce takimi temperaturami.

30.08.

Dziś mamy plan na zwiedzenie starej stolicy Tajlandii – Ayutthaya. Jest to starożytne miasto świątyń, odległe od Bangkoku o około 80 km. Wybieramy się tam taksówką w jedną stronę, bo tak będzie szybciej. Niestety możemy poświęcić kilka godzin na zwiedzanie tej miejscowości. Na miejscu nie mamy planu wycieczki, bo obszar zaskakująco jest duży, a my nie jesteśmy w stanie zwiedzać na pieszo. Idąc boczną drogą, zatrzymuje się koło nas kierowca tuk-tuka. Sympatycznie do nas podchodzi i oferuje usługę obwożenia, jednak ani trochę nie mówi po angielsku. Pisze na kartce ile bierze za godzinę i kolejno pokazuje zdjęcia świątyń wraz z ceną wstępu. Nietypowe jest to zwiedzanie.

Na sam początek zwiedzamy małe świątynie, których nazwy nie pamiętamy.

 

Kolejno wybieramy kompleks świątyń Wat Phanan Choeng Worawihan. Spotykamy wielu mnichów buddyjskich, którzy są bardzo charakterystycznie ubrani w szaty koloru szafranowego. Bardzo sympatyczni ludzie.

Następnie udajemy się do Wat Yai Chai Mang Khon, gdzie uwagę przykuwa posąg leżącego Buddy.

Nasz przemiły kierowca wiezie nas do następnego kompleksu, który wybraliśmy spośród wielu zdjęć. Zdajemy sobie sprawę, że nie jesteśmy w stanie zobaczyć wszystkich świątyń. Każda z nich robi na nas niesamowite wrażenie. Tym razem to Wat Phra Wahathat z symboliczną głową Buddy zaplątaną w figowcu bengalskim. Jest to jedno z najczęściej fotografowanych miejsc w Ayutthaya. Bardzo nam się podoba.

Kolejna świątynia to Wat Na Phra Men.

Następną świątynią, którą odwiedzamy jest Wat Thammikarat – Świątynia Tysiąca Kogutów.

Ayutthaya to zbiór świątyń, do których najlepiej dostać się tuk-tukiem lub też rowerem. Z racji tego, iż nie przyzwyczailiśmy się do gorąca, opcja rowerowa nie wchodzi nawet w grę. Kierowca tuk-tuka sam nas znalazł i zaproponował obwiezienie po wybranych świątyniach w czasie 3 – 4 godzin (zapłaciliśmy 300 bahtów za cały ten czas). Jesteśmy strasznie zadowoleni z możliwości odwiedzenia tych wszystkich świątyń. Są one zjawiskowe i kryją w sobie tajemnicę. Mimo, iż zwiedzamy w przyspieszonym tempie, mamy możliwość odczuć spokój – może w dwóch miejscach można było zaobserwować zwiększony ruch turystów. Bardzo polecamy tą miejscowość jako jednodniową wycieczkę z Bangkoku, do którego wracamy pociągiem. Nasz sympatyczny kierowca zawozi nas na stację i żegna machając. Ile dobroci jest na twarzach tych ludzi, a uśmiech to ich cecha charakterystyczna.

Okazuje się, że musimy jeszcze trochę poczekać zanim otworzą kasy i będziemy mogli kupić bilet. Zwiedzamy stację, na której jest kilka torów. Z daleka słychać muzykę, która dobiega z drugiej strony stacji. Nie mamy pojęcia, co to za święto, ale wygląda na duży piknik. Udajemy się w tamtym kierunku. Są śpiewy, jedzenie i oczywiście uśmiechnięci ludzi. Pewnie tyle energii czerpią ze słońca i z otaczających ich widoków.

Nasz pociąg za niedługo przyjedzie. Udajemy się do kas po bilety. Pan w okienku nie mówi po angielsku, jednak „Bangkok” rozumie. Okazuje się, że pociąg ma opóźnienie. Ktoś za nami nas o tym informuje. Czekamy cierpliwie i z zaciekawieniem, czym będziemy jechać. Podjeżdża pociąg, lecz na najbardziej odległy tor. W środku znajdujemy jedno siedzące miejsce. Co jest fajne wszyscy siedzą pod oknem i na przeciwko siebie. Co jakiś czas przechodzi ktoś z jedzeniem i napojami. Jak na taką klasę (chyba 3), jesteśmy pod wrażeniem. Ludzie wiozą wszystko – począwszy od jajek, po wielkie torby. Bardzo klimatyczny ten pociąg i żałujemy, że nie jechaliśmy nim rano.

Docieramy do stacji Hua Lamphong. Nie jest jeszcze ciemno, więc postanawiamy coś jeszcze zobaczyć w Bangkoku. Wpadamy na pomysł, żeby odwiedzić kompleks świątyń Wat Pho. Postanawiamy udać się tam na pieszo. Przy sobie mamy może z 200 bahtów i czeki turystyczne. Nie wiem, co nam przyszło do głowy, żeby je brać (później były z nimi same problemy). Zatrzymuje się tuk-tuk, który oferuje nam podwózkę, jednak kierowcę nie zadowala cena, którą proponujemy. A poza tym oznajmia, że świątynie są o tej porze już zamknięte i proponuje w zamian podwózkę do hotelu. Jakoś podejrzliwe patrzymy na niego. Przecież jeszcze jest jasno, a w Ayutthaya świątynie były planowo otwarte do 18tej. Postanawiamy iść tam na pieszo i po drodze spieniężyć nasze czeki turystyczne. Wchodzimy do luksusowego hotelu, jednak nie udaje nam się tam wymienić czeków, bo nie jesteśmy gośćmi hotelu. Pozostaje nam iść do świątyń na pieszo. Przekalkulowaliśmy, że starczy nam na pociąg jadący w stronę hotelu lub na tuk-tuka, który wysadzi nas w połowie drogi do hotelu. A co tam, coś wymyślimy. Najpierw docieramy do świątyni Wat Pho, które nadal są otwarte (a kierowca się upierał, że jest inaczej; dobrze, że zaufaliśmy swojej intuicji – trafiliśmy na oszustę) i to nas cieszy. To z tych dobrych rzeczy, a z mniej radosnych to to, iż kłębią się nad nami ciemne chmury. Zapewne będzie burza. Będąc cały dzień w temperaturze ponad 35 stopni, deszcz będzie ochłodzeniem.

Świątynia Wat Pho jest jedną z największych i najstarszych świątyń buddyjskich w Bangkoku. Znajduje się tutaj także Świątynia Leżącego Buddy, który robi wrażenie i ma około 50 metrów długości. Jako, że nie mamy za dużo czasu na zwiedzanie, bo słońce chyli się ku zachodowi i za niedługo będzie zamknięcie poruszamy się pośpiesznym krokiem, żeby jak najwięcej zobaczyć. Cały ten kompleks jest spektakularny. Cały ten dzień spędzamy na zwiedzaniu świątyń, a więc ma charakter sakralny.

Zadowoleni wychodzimy ze świątyni i udajemy się w kierunku stacji kolejowej. Przy sobie mamy tylko „bajkową” (kolorowe rysunki z zabytkami bez skali i miejsc odniesienia, ledwo co widać ulice) mapę. Pogoda się pogarsza i zaczyna padać i za chwilę już lać. Szukamy jakiegoś miejsca do schronienia. Trafia nam się dach jakiegoś budynku, przy którym stoją panowie z bronią. Szczerze się uśmiechają, ale jednak mało to zachęca. Wygląda to na jakiś budynek rządowy lub wojskowy. Nie mamy wyjścia bo leje tak, jakby leciało ciurkiem z wiadra. Ulewa trwa około godziny. Uprzejmie pytamy panów, w którym kierunku powinniśmy udać się, żeby dojść do stacji. Wyciągają jakiegoś tableta, ale średnio u nich z tłumaczeniem. Mniej więcej znamy kierunek, w którym musimy iść. Opady słabną, a my ruszamy w drogę na pieszo, z racji tego, że mamy tylko pieniądze na pociąg. Temperatura trochę się obniżyła, ale jest około 30 stopni. Drobny deszcz nas chłodzi. Z naszej mamy trudno cokolwiek przeczytać, bo jest na niej może co 3 czy 4 ulica zaznaczona, co utrudnia przemieszczanie. Można powiedzieć, że się gubimy. W pewnym momencie dostrzegamy policjanta siedzącego w budce na ulicy, które próbuje nam pomóc wstrzymując ruch na jednej z ulic, żebyśmy mogli bezpiecznie przejść. Co za wyjątkowa uprzejmość. Dodatkowo pokazuje nam kierunek. Zawsze można spotkać dobrych ludzi. Po długim czasie gubienia się docieramy do dworca kolejowego, z którego możemy kolejką naziemną dojechać do stacji blisko naszego hotelu. To był dzień pełen wrażeń.

31.08

Wstajemy pośpiesznie na przepyszne śniadanie i zmieniamy hotel na Dream Hotel Bangkok. Szybki check-in i bierzemy taksówkę z ulicy, żeby jechać do Kanchanaburi, miejscowości, która zawdzięcza swoją sławę przez II Wojnę Światową. Jest tu sławny most na rzece Kwai (ten sam tytuł nosi film wojenny z 1957 r.). Do miejsca jedziemy ponad 2 godziny. Nasz kierowca nie zwraca uwagi na zasady ruchu drogowego. Ogólnie to porządek na drogach jest trochę inny, niż w Europie. Pan wyjeżdżając z podporządkowanej twierdzi, że ma pierwszeństwo przed kierowcą autobusu, bo jest od niego starszy. Dobrze, że nie doszło do wypadku. Ustaliliśmy, że jedziemy z nim w dwie strony, a on poczeka na nas parę godzin. Najpierw zawozi nas na cmentarz do Muzeum Kolei Tajsko-Birmańskiej i na cmentarz wojenny. Nie ulega wątpliwości, że wkoło można odczuć element historii II Wojny Światowej.

Kolejno udajemy się nad słynny most na rzece Kwai. Czujemy się tak, jakbyśmy znów byli po obejrzeniu filmu i szli śladami bohaterów. Nie ulega wątpliwości, że jest to miejsce historyczne, a tym samym popularne wśród zwiedzających.

Most jest używany i jeździ po nim pociąg. Niestety nie mieliśmy czasu, żeby przejechać się tą trasą. Ubolewamy również nad faktem, iż nie odwiedziliśmy wodospadów Erawan i pływającego rynku. No cóż, nie można wszystkiego zobaczyć w ciągu 6 dni. I tak nam dobrze idzie. Po powrocie z Kanchanaburi udajemy się na miasto i pobliskiego centrum handlowego. Wieczorami tak samo jest gorąco, jak w dzień, z tą różnicą, że nie świeci słońce. Duża wilgotność daje się odczuć. Po raz pierwszy obserwujemy mieszane pary – on obcokrajowiec, ona – lokalna mieszkanka. Spacerują sobie w objęciach. Trochę to dziwne, ale już dawno słyszano o sex-turystyce tutaj. Pozostawiamy ten temat bez komentarza, bo każdy ma różne powody wyjazdów – jeden szuka wrażeń, drugi ciekawych widoków i odpoczynku, a trzeci miłości. Bangkok nocą jest kolorowy (przynajmniej w tej części miasta). Wszędzie otaczają nas kramiki i bazarki z jedzeniem. My niestety nie możemy ryzykować rozstrojem żołądków itp. Stołujemy się w hotelu. Można by było zaryzykować, ale Malediwy czekają. Wszystko mamy zarezerwowane na przód, więc nie możemy mieć przestojów. Jutro mamy samolot do Krabi, bo także tą część Tajlandii pragniemy zobaczyć. Na pewno przy następnym przyjeździe do Tajlandii nie omieszkamy spróbować street food. Podobną wersję mamy w stylu hotelowym i tym musimy się zadowolić.

01.09

Wczoraj zarezerwowaliśmy shuttle bus na lotnisko. Wylatujemy do Krabi. Wizja ta nas cieszy, bo zamierzamy spędzić trochę czasu na plaży. Lecimy narodowymi liniami Thai Airways. Startujemy o 12:05, a planowane lądowanie jest o 13:25. Lotnisko jest bardzo małe. Po przylocie udajemy się do informacji i pytamy o dojazd do hotelu. Pani proponuje nam najtańszą opcję autobus i tą wybieramy. W autobusie spotykamy Polaka, który jedzie na wolontariat jako weterynarz. Jest wesoło. Wysiadamy w Krabi i udajemy się do hotelu Aonang Paradise Resort Krabi. Są to małe domki otoczone palmami, w których panuje przyjemny chłód. Zostajemy tutaj tylko na jedną noc, bo jutro pragniemy płynąć na Phi Phi. W recepcji udzielają nam przydatnych informacji i rezerwują dla nas prom. Bardzo miła obsługa.

Udajemy się na spacer po okolicy i zatrzymujemy się na piwku w jednym z reggae bar, w którym słychać dźwięki znajomej muzyki. Kolejnym celem jest plaża Ao Nang, która nie jest w ogóle zatłoczona i do tego bardzo czysta. Dużo jest tutaj lokalnej ludności, która zbiera owoce morze (tak nam się wydaje). Na plaży oprócz ludzi jest także dużo małp, które śmiało podchodzą do ludzi. Miasteczko samo w sobie jest bardzo żywe za dnia, jak i wieczorami. Widać, że to bardzo popularny kierunek turystyczny. Tym bardziej, że stąd wypływają statki na Phi Phi.

Na plaży zostajemy do zachodu słońca. Panuje tu wyjątkowy spokój, a my czujemy się bezpiecznie. Udajemy się znów na spacer. Wilgotność znów wysoka, a pan z kramiku proponuje garnitur Armaniego. Co chwila słychać „Halo masaż”, ale jakoś nie dajemy się namówić. Ludzie są sympatyczni, ale nie upierdliwi i za to ich polubiliśmy. Proponują swoją usługę, ale nigdy nie jest to nachalne, jak w innych krajach. Tajowie to szczęśliwi ludzie, a ich kraj jest przepiękny. Ciekawe jak będzie na Phi Phi? To już jutro. Późnym wieczorem wracamy do hotelu, jednak przed tym mamy możliwość oglądać puszczanie w niebo lampionów i trafiamy nie w tą uliczkę, co trzeba. Mianowicie spotykamy ladyboyów, którzy proponują nam drinki. Grzecznie dziękujemy i wracamy do hotelu.

02/09

Wstajemy wcześnie rano na śniadanie na tarasie. Po czym udajemy się w kierunku pojazdu, który zawiezie nas na prom płynący na Phi Phi. Podekscytowani nie możemy usiedzieć na miejscu. Tajlandia nas zachwyca – piękno krajobrazu, szczęśliwi ludzie…

Po wyjściu z promu należy uiścić opłatę 20 bahtów za wejście na wyspę. Jest to zaskoczenie dla nas, ale niech im będzie. Szybko udajemy się do miejsca noclegu – Phi Phi Andaman Legacy Resort . Chcemy zobaczyć, jak najwięcej – m.in. Long Beach i inne plaże, viewpoint. Najpierw spacerujemy trochę po wyspie, ale szybko decydujemy się udać na viewpoint. Mimo gorąca idziemy pod górę. Plażę planujemy zobaczyć później.

Na viewpoint docieramy po pewnym czasie. Pogoda nie sprzyja takim wyzwaniom, bo jest strasznie gorąco, ale chcemy zobaczyć polecany wszędzie i przez wszystkich widok. Warto tu przybyć, żeby cieszyć się spokojem. Przynajmniej my mamy to szczęście.

Widok z tego miejsca jest niesamowity. Jeden z wielu naszych ulubionych. Zmęczeni odpoczywamy na kamieniach. Po chwili podchodzą do nas Anglicy, którzy opowiadają o jeszcze lepszych widokach i bardzo odludnej plaży. Tłumaczą nam trasę dotarcia. Decydujemy się tam udać, jednak trasa wiedzie przez dżunglę. Postanawiamy zaryzykować, mimo iż jesteśmy na wyspie tylko jeden dzień. Początkowo trasa jest miła, łatwa i przyjemna. Mijamy leśny, mały domek, z którego słychać mecz piłki nożnej. Następnie odchodzą dwie drogi. Wybieramy tą na lewo. Dżungla jest przerzedzona, jednak szybko pojawiają się schody. Trasa biegnie w dół i faktycznie są wyżłobione schody, jednak przestrzeń do przejścia znacznie się zmniejsza, a nawet trzeba przedzierać się przez zarośla. Po 40 minutach przez dżunglę docieramy do plaży. Co za przeżycie. Po drodze widzieliśmy dziwne dżdżownice i nikt nie wie, co tam jeszcze było. Strach pomyśleć o wężach i innych podobnych i niebezpiecznych stworzeniach. Dotarliśmy cało na plażę. Jest jakoś po 14tej. Nikogo prawie tu nie ma. Jesteśmy w niebo wzięci. Pragniemy tu zostać dłużej. Od razu w oczy rzuca nam się napis boat taxi. Udajemy się w tamtym kierunku, aby zapytać o której możemy dotrzeć do centrum wyspy. Pani oznajmia nam, że mamy 40 minut. 40 minut na takiej plaży? Przecież nie zdążymy nawet ochłonąć po takiej przeprawie. Miła pani oznajmia nam, że zawsze możemy wrócić tą samą drogą, którą przybyliśmy albo przez skały, przy brzegu, bo za jakiś czas będzie odpływ. Z powodu tego odpływu nie będzie możliwości popłynąć łódką. Nie za wesoło to wygląda. Plaża strasznie nam się podoba i chcemy tu zostać dłużej. Ryzykujemy. Popływamy, poopalamy się i czas pokaże. Jest tu tak przepięknie – plaża ta to Rantee Beach. Oprócz nas, obsługi barów, taxi boat i domków są tylko 4 dodatkwe osoby. To jakiś raj na ziemi. Cieszymy się samotnością. Kąpiemy się w wyznaczonym kąpielisku i opalamy. Niech ten dzień trwa wiecznie. Przez chwilę zastanawiamy się, żeby tu zostać na noc – w ostateczności, ale wszystkie bagaże mamy w centrum wyspy. Nieustannie cieszymy się widokami.

Po pewnym czasie widoczny jest odpływ. Plaża się powiększa i odsłania w oddali z brzegu ogromne kamienie, po których potencjalnie będziemy mogli wracać do centrum wyspy. Widać w wodzie coraz więcej jeżowców, na które nie można nadepnąć. Coraz bardziej martwimy się, jak wrócimy do hotelu. Nagle ktoś do nas podchodzi i informuje, że jednak będziemy mieli możliwość dostać się do centrum, bo ktoś ma zarezerowowany nocleg i będziemy mogli popłynąć (trzeba tą osobę odebrać z centrum wyspy) Ufff! Co za ulga. Zwłaszcza, że przerażała nas opcja powrotu przez dżunglę, którą pokonaliśmy w szybkim tempie, z górki, w ciągu 40 minut. Pewnie z 1,5 godziny byśmy wracali, z duszą na ramieniu, czy przez przypadek nic nas nie zaatakuje. A i strasznie tam duszno. Uspokojeni siadamy przy stoliku przy piwku i czekamy na upragnioną łódkę. W międzyczasie obserwujemy przygotowania wieczornych atrakcji dla ludzi, którzy wynajęli tu nocleg. Szczęściarze – jest tu cudownie.

Z powodu odpływu łódka parkuje dalej od brzegu i dowozili nas do niej kajakiem. Co za przygody. Jesteśmy wdzięczni, że zorganizowali nam transport. Co za dobrzy ludzie z tych Tajów.

Uradowani docieramy do centrum wyspy. Widzieliśmy rajską plażę, jednak utraciliśmy możliwość ujrzenia piękna Maya Beach. Jesteśmy zawiedzeni, bo przez to zagubienie straciliśmy sporą część dnia i docierając na Maya Beach jest odpływ. Co za pech. W ogóle nie przypomina tej przepięknej plaży ze zdjęć. Znów żałujemy, że nie mamy możliwości przedłużenia naszego pobytu tutaj. Zaraz będzie ciemno, a przypływ będzie w nocy. Jutro płyniemy promem do Phuket.

03.09

Prom wypływa wcześnie rano zaraz po naszym śniadaniu. Pędząc do portu zaglądamy na plaże, jednak nie mamy możliwości robić zdjęć, ze względu na pośpiech. Z czystym sercem możemy polecić wyspę Phi Phi, tylko na dłużej. Jedna noc, to zdecydowanie za mało. Nasz harmonogram wyjazdu jest napięty i niestety nie mamy możliwości zmienić planu. Wyspa jest przepiękna i znaleźlibyśmy jeszcze sporo miejsc do zobaczenia na niej. Póki co musimy się zadowolić, tym co zobaczyliśmy. Docierając do Phuket udajemy się na dworzec autobusowy, z którego zamierzamy jechać do następnej miejscowości, w której mamy nocleg. Będzie to ostatnia noc w Tajlandii. Kolejny lot odbędzie się do Singapuru.

Nie bez powodu odbywamy podróż autobusem. Jest to najtańsza opcja z możliwych. Nie mamy za dużo bahtów, nie chcemy wymieniać czeków (nie ma gdzie), ani dolarów, bo też trochę wzięliśmy na podróż. Kary w Tajlandii ponoć są często klonowane, a my nie chcemy niespodzianek na naszych kontach. Autobus wydaje nam się przyzwoitą opcją. Po drodze, w autobusie spotykamy małżeństwo Australijczyków, którzy są doświadczeni w wyjazdach do Tajlandii. Opowiadają nam o wszystkim i wspominają, że uczą się tajskiego. Małżeństwo jest na emeryturze, więc mają sporo czasu wolnego. Jest to ich siódmy wyjazd tutaj. Wysiadają wcześniej od nas, ale doradzają gdzie mamy wysiąść. Ponownie upewniamy się u kierowcy. Wysiadamy na przystanku blisko małego sklepiku. Udajemy się tam po informacje dotyczące naszego miejsca zakwaterowania. Wiemy tylko tyle, że znajduje się przy plaży. Boczną drogą udajemy się do miejscowości. Po drodze pytamy się jeszcze paru osób, w którą stronę mamy się udać. Rezerwacji dokonaliśmy przez www.booking.com, więc na karcie rezerwacji jest nazwa również w języku tajskim, co ułatwia przekaz informacji.

Bardzo szybko docieramy do małego domku TT Naiyang Beach Phuket, w którym zastajemy właścicieli. Kolejne utrudnienie – nie rozmawiają oni po angielsku. Nasza rozmowa odbywa się za pomocą rąk, a w pewnym momencie nawet kartka odgrywa kluczowe znaczenie – rysujemy czajnik elektryczny z zapytaniem czy jest w pokoju. Bardzo miłe małżeństwo, bo cały czas się uśmiecha do nas. Z uśmiechem wręcza nam klucz do pokoju, z którego mamy widok na wodę. Pokoik jest mały, ale przytulny. Chwilę odpoczywamy, jemy w pośpiechu zupkę błyskawiczną, poprawiamy kawą i udajemy się na plażę, żeby popływać, jednak znów zaskoczenie. Ponownie mamy do czynienia z odpływem. Jest chyba na 2 kilometry. Zamiast kąpania, robimy sobie spacer. Jest cudownie i cały czas słonecznie. Czekamy na zachód słońca…

 

Cóż można powiedzieć o Tajlandii. Zrobiła na nas kolosalne wrażenie. Krajobrazy są niezapomniane, tanio i jeszcze wkoło uśmiechnięci ludzie, a pogoda marzenie. Mimo, iż przyjeżdżamy tu na początku sezonu monsunowego – pada tylko raz, w Bangkoku. Szczęśliwie docieramy do zaplanowanych przez siebie punktów z pomocą życzliwych ludzi. Musimy tu jeszcze wrócić. Jest tu cudnie, a wspomnienia niesamowite…

 NIGDY NIE WAHAJ SIĘ POJECHAĆ DALEKO, ZA MORZA. GRANICE, PRZEMIERZAJ KRAJE, OBALAJ PRZESĄDY.

Amin Maalouf 

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *