02.12.2011
Znów podekscytowani wyruszamy na lotnisko. Tym razem lot odbywa się na Fuerteventurę. Nie wiemy, czego możemy się spodziewać. Na pewno będzie zjawiskowo i spróbujemy, jak najwięcej zobaczyć. Jeszcze żyjemy wspomnieniami z Gran Canarii. Zobaczymy, czy Fuerteventura nas zaskoczyć?
Po ponad 4 godzinach lotu lądujemy na wyspie. Są godziny popołudniowe. Do hotelu jedziemy z lotniska autobusem. Zatrzymujemy się w miejscowości Caleta de Fuste w hotelu Club Caleta Dorada. Jesteśmy po sezonie, więc niektóre atrakcje hotelowe są niedostępne. Dostajemy zakwaterowanie w domku z jednym pokojem, łazienką, kuchnią i salonem. Nie ma co narzekać. Samochód rezerwujemy w hotelu. I już nie możemy doczekać się następnego dnia, żeby zwiedzać wyspę.
03.12.2011
Szybko wstajemy na śniadanie. Wydaje nam się, że jest tu wycieczka z „Itaki”, tylu tu Polaków.
Po śniadaniu kierujemy się na północ w stronę Coralejjo. Na pierwszy rzut oka wyspa wydaje się smutna, z uwagi na brak zieleni. Krajobraz jest surowy, jednak odcienie wzniesień i gór robią wrażenie. Mimo, iż jest to pustkowie, jest w tej wyspie coś niezwykłego. Znów obiecujemy sobie, że tu wrócimy. Jesteśmy świadomi, że perspektywa zwiedzania wyspy w 3 dni nam się nie uda, a jedynie będzie to przedsmak. Mimo, iż jest grudzień mamy możliwość chodzenia z krótkim rękawem. Jest około 20 stopni. Co można od razu zauważyć na Fuerteventurze to jej wietrzny charakter. Wieje wszędzie i przez cały czas. Wiemy, że nie będziemy spędzać czasu na plaży, a bardziej szukać widoków, gdzie morze łączy się ze skałami.
Docieramy do Coralejjo. Miejscowość jest jakby wymarła. Przechadzamy się wzdłuż morza, żeby ostatecznie dojść do portu. Stąd odpływają statki na Isla de Lobos – na bezludną wyspę. Opcja ta nas interesuje. Skoro już tu jesteśmy możemy zwiedzić dodatkową lokalizację. z której można zobaczyć Lanzarotę. Płyniemy małym statkiem około 15 minut.
Na miejscu nie mamy za dużo czasu na zwiedzanie, ponieważ transport statkami po sezonie jest ograniczony. Ostatni z nich odpływa o 16:30. Mamy niecałe 2 godziny, do tego należy odjąć czas na robienie zdjęć. Śpieszymy się, żeby zobaczyć, jak najwięcej. Wybieramy drogę po lewej stronie, biegnącej blisko starej kaldery. Przemieszczamy się szybkim krokiem, cały czas pilnując zegarka. Nikt z nas nie chce tu zostać, bo nic tu nie ma. Żadnych drzew, tylko trawy i porosty oraz drobne wzniesienia. Szybko mijamy Playa La Concha, nie podchodzimy blisko, bo nie mamy czasu. Z resztą jakaś para robi sobie rozbierane zdjęcia. Udajemy się w biegu w stronę Monatana la Caldera. Nie zbaczamy ze szlaku, tylko kierujemy się w stronę latarni, z której widać jest sąsiednią wyspę – Lanzarotę.
Podobno Isla de Lobos była kiedyś zamieszkała, świadczą o tym zabudowania, które mijamy w drodze powrotnej do mini-portu. W ostatniej chwili zdążamy na ostatni statek, który ku naszej uciesze ma szklane dno. Po 15 minutach znów docieramy do Coralejjo. W grudniu jest mało zwiedzających, ale to nam nie przeszkadza, a wręcz przeciwnie jesteśmy zadowoleni, że nie ma tłoku.
Dzisiejsza pogoda pozostawia wiele, do życzenia. Dobrze, że nie pada, jednak chmury wiszą nisko. Słońce ledwo się przez nie przebija. Mamy nadzieję, że zobaczymy zachód słońca. Skręcamy w jedną z dróg, żeby jechać wybrzeżem po zachodniej stronie. Zatrzymujemy się w punkcie, z którego widać jest plażę. Nie brakuje tu fanatyków sportów wodnych. Zachmurzone niebo, przepuszcza promienie i zachód słońca jest widoczny, zjawiskowy. Krajobrazy, mimo, iż pustynne mają w sobie coś, co przyciąga. Szkoda, że tak krótko tu zostajemy.
04.12.2011
Znów wstajemy wcześnie, żeby szybko zjeść śniadanie i wyruszyć w trasę. Na mapie wyspa wydaje się mała, jednak jest ona drugą co do wielkości w archipelagu Wysp Kanaryjskich. Swoją nazwę zawdzięcza silnemu wiatrowi (hiszp. fuerte – silny, viento – wiatr).
Dziś znów pogoda nam nie sprzyja. Nie ma prawie słońca i widoczność też jest zmniejszona, na skutek wiejącego wiatru i przemieszczającego się piasku. Udajemy się na plażę Jandia, która przez warunki pogodowe nie robi na nas dużego wrażenia. Humor poprawia nam zwierzątko – berbeyjka marokańska, która podchodzi do nas ufnie.
Wsiadamy w samochód i jedziemy w stronę Ajuy. Jest to stara wioska rybacka, która położona jest na zachodnim wybrzeżu Fuerteventury. Znajdują się tutaj najstarsze skamieniałości w całym archipelagu Wysp Kanaryjskich oraz jaskinie Caleta Negra. Panuje tu błogi spokój, kolejny puls przyjazdów po sezonie. Człowiek przylatuje, żeby odpocząć i ma bardzo sprzyjające warunki. Uwielbiamy takie krajobrazy, gdzie morze łączy się ze skałami, a najlepiej z górami.
Po przechadzce po Ajuy udajemy się w kierunku Betancurii. W złotej godzinie wszystko wygląda spektakularnie. Szkoda, że rano nie mieliśmy takiego szczęścia, bo pogoda płatała figle.
Słońce chyli się ku zachodowi, więc jedziemy do miejsca, z którego będzie to najlepiej widzieć. Sami nie wiemy, gdzie jesteśmy, bo tylko śledzimy drogę na Tomtomie – nie ma żadnego podpisu miejsc. Znów zatrzymujemy się w miejscu, gdzie morze spotyka się ze skałami. Jest cudownie, a szum fal roztrzaskujących się na skałach to coś nieopisanego. Spotykamy się z żywiołem, który przyjmuje niesamowite barwy podczas zachodu słońca.
Czujemy niedosyt. Fuerteventura wydaja nam się tajemnicza ze względu na to, iż nie mamy możliwości dłużej jej eksplorować. Mamy nadzieję, że tu jeszcze wrócimy. cdn.
KAŻDE MIEJSCE, KTÓRE ODWIEDZASZ STAJE SIĘ W JAKIŚ SPOSÓB CZĘŚCIĄ CIEBIE.
/ANITA DENSAI/